Cochabamba to miasto w środkowej Boliwii (w Ameryce Południowej). Leży w górskiej dolinie rzeki Rocha w Kordylierze Wschodniej na wysokości około 2600 m n.p.m. Działa tam dom dziecka prowadzony przez zakonnice ze Zgromadzenia Służebnic Najświętszego Serca Jezusowego. Właśnie w nim lato spędziła dr Monika Deja, adiunktka Wydziału Psychologii Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy. Przez dwa miesiące pracowała z dziećmi jako wolontariuszka programu Missio Cordis. Zapytaliśmy ją, czego doświadczyła i jak możemy pomóc podopiecznym tej niewielkiej placówki.
Psycholożka z Bydgoszczy spędziła dwa miesiące jako wolontariuszka w domu dziecka w Boliwii
Jakie były pani zadania w Domu Dziecka Świętego Franciszka?
- Kiedy na początku lipca przyleciałam do Cochabamby, zapytałam Siostrę Dyrektor, czego ode mnie oczekuje. Odpowiedziała, że mam dać dzieciom zabawę i uwagę, by poczuły, że wciąż są dziećmi. W domu mieszka ponad 60 dziewczynek w wieku od 4 do 27 lat. Opiekują się nimi trzy siostry zakonne, jedna Polka i dwie Boliwijki. Ponadto siostry zatrudniają psychologa oraz dwie nauczycielki, które pomagają dzieciom w odrabianiu lekcji. Mimo najlepszych chęci nie są one jednak w stanie poświęcić podopiecznym tyle czasu, ile potrzebują. Każdego dnia więc organizowałam podopiecznym czas wolny. Grałyśmy w gry planszowe, robiłyśmy kreatywne prace plastyczne. Czasem dziewczynki chciały po prostu pobyć razem, porozmawiać, pośmiać się. Wspólnie wykonywałyśmy prace domowe: sprzątałyśmy, prałyśmy, gotowałyśmy. Moim zadaniem było też odwożenie najmłodszej 4-latki do przedszkola i odbieranie jej z placówki, jeździłam także z dziewczynkami na lekcje baletu. Kiedy mogłam, starałam się przemycać treści edukacyjne i pomoc psychologiczno-pedagogiczną.
Dlaczego dziewczynki trafiły do domu dziecka?
- Koleje ich życia są bardzo różne. Niektóre są sierotami, inne mają za sobą doświadczenia porzucenia, przemocy fizycznej czy seksualnej ze strony najbliższych. Wiele z nich mieszka w domu dziecka niemal całe swoje życie. Od sióstr i pracowników otrzymują potrzebną im pomoc medyczną i psychologiczną, zakonnice zapewniają im też dach nad głową, posiłki, edukację oraz miłość i poczucie bezpieczeństwa, jakiego nigdy nie zaznały w rodzinie.
Jest tak zimno, że dzieci chodzą w domach w kurtkach, lekcję odrabiają, siedząc pod kocem
W jakich warunkach mieszkają?
- Na dom dziecka składają się dwa budynki. Niestety, są one nieogrzewane. W Boliwii jest teraz pora zimowa, w Cochabambie temperatury wahają się od 3 stopni Celsjusza w nocy do 30 w dzień. Od późnego popołudnia do rana mieszkańcy domu marzną. Dla nich chodzenie w domu w kurtkach, czapkach, odrabianie lekcji pod kocem to codzienność. Piecyki elektryczne nie zdają egzaminu, ponieważ generują bardzo wysokie rachunki za prąd, na których opłacenie po prostu nie ma pieniędzy. Drugim problemem jest woda, a właściwie jej brak. Od marca w Cochabambie nie padało, miasto cierpi z powodu deficytów wody. W trakcie mojego pobytu nie było jej w kranie przez pięć dni. Siostry magazynują wodę w tankach. Wydzielały ją rano i wieczorem, by można było się umyć. W krytycznych sytuacjach kupują wodę od prywatnej firmy, ale jedna cysterna wody jest bardzo droga i starcza zaledwie na dwa dni. Na szczęście, na początku sierpnia udało się znaleźć źródło wody na podwórku domu dziecka. Dzięki temu (przynajmniej na razie) rozwiązał się problem jej braku. Siostry marzą jeszcze o założeniu paneli słonecznych, by w domu, w każdym pomieszczeniu, była ciepła woda i nie trzeba było grzać jej do mycia.
Warunki życia dziewczynek są bardzo skromne. Mieszkają w pokojach czteroosobowych, starsze razem z młodszymi, dzięki temu te młodsze są zawsze zaopiekowane. Łazienki i prysznice są na korytarzach. W domu jest też duża kuchnia, trzy jadalnie, które jednocześnie pełnią funkcję pokoi do nauki oraz dwa małe salony, gdzie dzieci w weekend mogą pooglądać telewizję. Na wyposażeniu domu są trzy stare komputery, które służą do nauki dla 60 dziewczynek. Możliwość kupienia dziewczynkom nowego, sprawnego sprzętu to kolejne marzenie sióstr.
Jak sobie radzą?
- Dziewczynki same wykonują większość prac domowych. Sprzątają, gotują, piorą. Pranie robione jest ręcznie, bo w domu jest tylko jedna pralka. Siostry bardzo dbają o to, by zapewnić dzieciom pełnowartościowe, syte posiłki. Na śniadanie są kanapki, na obiad ryż lub makaron z warzywami, na kolację zupa. Mięso jada się trzy razy w tygodniu, bo na częstszy jego zakup nie ma pieniędzy. Mimo tych trudnych warunków dziewczynki są radosne, a dom jest gwarny. Podopieczne bardzo dobrze się uczą, niektóre już studiują. Kiedy po otrzymaniu dyplomu uczelni wyższej opuszczają Hogar (dom - przyp. red.), w zdecydowanej większości znajdują pracę, zakładają rodziny, prowadzą normalne, dorosłe życie.
Dziewczynki były na wakacjach?
- W lipcu miały aż trzy tygodnie wakacji zimowych. Zostały przedłużone o tydzień ze względu na duże wahania temperatury i liczne zachorowania wśród uczniów. Część dzieci pojechała do swoich rodzin. Niektóre podopieczne mają ciotki, babcie czy kuzynów, którzy zapraszają je do siebie od czasu do czasu, ale z jakiegoś powodu nie mogą lub nie chcą zająć się nimi na stałe. Dla tych, które zostały, siostry zorganizowały kilka wyjazdów. Młodsze miały okazję wybrać się nad jezioro, by popływać statkiem, starsze pojechały do parku narodowego, by pochodzić po górach, a także odwiedziły stolicę Boliwii, Sucre. Dla niektórych dziewczynek były to pierwsze wyjazdy poza Cochabambę od trzech lat, bo z powodu pandemii wszelkie wycieczki były niemożliwe, a inne w ogóle pierwszy raz w życiu wyjechały poza miejsce zamieszkania! Natomiast w te dni, kiedy zostawałyśmy w domu, starałam się organizować dzieciom różne zabawy i konkursy, aby się nie nudziły, ale aktywnie spędzały czas wolny.
Możemy pomóc podopiecznym domu dziecka prowadzonym przez zakonnice ze Zgromadzenia Służebnic Najświętszego Serca Jezusowego
Jak my możemy im pomóc?
- To, czego brakuje w domu, to po prostu pieniądze. W Boliwii można kupić wszystko, jeśli ma się za co. Utrzymanie tylu osób pochłania co miesiąc ogromne sumy – trzeba kupić jedzenie, ubrania, materiały szkolne, mundurki, opłacić rachunki, lekarzy i lekarstwa, bo dzieci nie są ubezpieczone. Przydałoby się wydłużyć czas pracy psychologa, by zapewnić dziewczynkom efektywną terapię po przebytych traumach. Siostry nie dostają żadnej państwowej dotacji na prowadzony przez siebie sierociniec, mogą liczyć jedynie na otwartość serca ludzi dobrej woli z Polski. Darczyńcy mogą wspomóc utrzymanie Hogaru poprzez wpłaty na konto Sekretariatu Misji Zagranicznych Księży Sercanów (https://www.misjesercanow.pl/projekty/adopcja-milosci-w-domu-dla-dziewczat-w-boliwii).
Co się dzieje z podopiecznymi domu dziecka, gdy stają się pełnoletnie?
- Dziewczynki przebywają w domu aż do zakończenia edukacji. Siostry starają się, by wszystkie poszły na studia i zdobyły zawód. Obecnie w domu mieszka kilkanaście studentek, m.in. prawa, pielęgniarstwa, fizjoterapii. Kilka dziewcząt kończy szkołę gastronomiczną lub studium dla kosmetyczek. Gdy skończą naukę, a czasami ma to miejsce nawet w wieku 26 lat, mogą mieszkać w Hogarze jeszcze kilka miesięcy, dopóki nie znajdą pracy i mieszkania. Jeśli finanse na to pozwalają, siostry kupują im podstawowe wyposażenie na start w samodzielne życie: pościel, łóżko, naczynia kuchenne. Wśród nauczycielek, które pracują z dziećmi w domu, są byłe podopieczne Hogaru. Ukończyły studia, znalazły pracę w szkole, ale dodatkowo nadal wspierają dom.
Jakie znaczenie dla pani ma ten wolontariat?
- Z wykształcenia jestem psychologiem i specjalistą wczesnego wspomagania rozwoju. Praca z dziećmi to moja praca i moja pasja. Zatrudnienie na uczelni powoduje, że dysponuję dużą ilością wolnego czasu w wakacje, więc jeśli mogę zrobić wtedy coś dobrego i wnieść trochę radości do dziecięcego świata, to czemu nie. Każdy taki wyjazd budzi też we mnie ogromne pokłady wdzięczności za to, co mam. Rodzina, dach nad głową, woda w kranie to rzeczy dla nas naturalne, a dla innych największe, często nieosiągalne, życiowe marzenie.