Robert Małecki, autor „Zapadliny” prosi o pomoc czytelników.
- Zawsze zaczynam czytanie książek od podziękowań od autora umieszczanych na koniec. Zaglądam więc na ostatnie strony „Zapadliny”, a tam: przyznaje się pan do błędu i jeszcze prosi o kontakt, tych, którzy wiedzą więcej na temat samochodu, o którym pan pisze.
Robert Małecki: - Rzeczywiście, w posłowiu tłumaczę, dlaczego piszę o Wapnie jako o miejscowości położonej w województwie kujawsko-pomorskim, skoro jest w wielkopolskim i przyznaję się bez bicia, że nie udało mi się potwierdzić, czy istniała ocynkowana wersja eksportowa fiata 125 p. Liczę, że miłośnicy motoryzacji PRL-u odezwą się do mnie w tej sprawie. Bardzo często czytelnicy po lekturze kontaktują się, by powiedzieć o jakimiś drobiazgu, zgłaszają jakieś nieścisłości albo piszą o elementach, które można byłoby inaczej przedstawić w książce. Na czytelników zawsze można liczyć, to fajne! Autor i redakcja nie zawsze są w stanie wyłapać każdy szczegół. Na dwa dni przed premierą „Zapadliny” odsłuchiwałem fragment audiobooka przeczytanego przez Andrzeja Ferenca (zawsze to robię, wybieram ważne dla mnie momenty opowieści i z ciekawości sprawdzam, jak brzmią). Moja żona lewym uchem podsłuchiwała i nagle rzuciła hasło, też akurat dotyczące samochodu: Czy mercedes - okularnik był już w roku 2003/2002? I mnie zmroziło! Czy ja dobrze trafiłem? Sprawdziłem, dobrze. Pewnie to wcześniej, podczas redakcji, sprawdzałem, ale już zapomniałem. Pytanie o ocynkowaną wersję fiata pozostaje jednak otwarte.
To pana 14 książka, ale nie pierwsza z akcją osadzoną w Bydgoszczy. 10 kwietnia premierę miał trzeci już tom serii z bohaterami z Archiwum X pracującymi w tym mieście.
- Tak, to trzecia książka, której akcja nie tyle toczy się w Bydgoszczy, co moi bohaterowie pracują w Bydgoszczy. Samo miasto traktuję nieco po łebkach, bo dla mnie ta seria jest serią kujawsko-pomorską, która za każdym razem rozgrywa się w innych miejscach. W „Zapadlinie” te właściwe to Żnin i Wapno, które bezczelnie przeniosłem do naszego województwa.
Ile Bydgoszczy jest w najnowszej książce Roberta Małeckiego?
- Uwielbiamy czytać książki, które potem można wziąć do ręki trochę jak atlas miasta i odwiedzić miejsca ważne dla bohaterów. W „Zapadlinie” czytamy o zakorkowanej trasie do Fordonu, o kolejce aut na ul. Kamiennej. Musiał pan studiować miasto, by o nim napisać?
- Nie, często jestem w Bydgoszczy, bardzo ją lubię, studiowałem tutaj. W kolejnych tomach, jeśli będę chciał głębiej wniknąć w Bydgoszcz, pewnie takie wyprawy będą przydatne. Na potrzeby tej opowieści istotne było kilka elementów: komenda i to, na co policjanci mogą patrzeć z okien, wieżowiec przy ul. Głowackiego 41, czyli blok, w którym pomieszkuje komisarz Herman i jej widok z okien.
- Za to Wapno odegrało w powieści dużą rolę.
- Mam szczęście do odnajdywania miejsc z inspirującą historią. Nic o Wapnie nie wiedziałem, zanim zabrałem się za tę powieść. Pierwszy pomysł opierał się na tym, że osadzę fabułę mojej opowieści w Żninie, a później zacząłem szukać zapadlisk na terenie województwa kujawsko-pomorskiego. Nie było, za to były po sąsiedzku. Tak poznałem niesamowitą historię o zawale w 1977 r., zresztą - to rok mojego urodzenia, a to może kolejny znak. Podobnie było w „Zroście”, czwartym tomie z komisarzem Grossem, gdzie pojawia się wątek podobozów Stutthofu organizowanych na terenach współczesnego powiatu toruńskiego w okolicach Chełmży. Podczas pisania docierają do mnie informacje, że w danym miejscu działy się kiedyś niesamowite historie, o których nie miałem wcześniej pojęcia. Za mało mówimy o nich w szkołach, o tym co dramatycznego działo się na naszym terenie. To by nas do tych historii zbliżało.
„Zapadlina” to opowieść o złamanych ludziach. Premiera 10 kwietnia
- Maria Herman i Olgierd Borewicz to policjanci, którzy nie tylko dźwigają ciężar kolejnego śledztwa, ale i własnych demonów, walczą z uzależnieniami. Policjanci, z jakimi współpracuje pan przy pisaniu, nie obrażają się, że nie pokazuje pan zwyczajnych funkcjonariuszy?
- Słysze dobre opinie policjantów, to cieszy. Pewnego razu w Chełmży podszedł do mnie dyżurny komisariatu. Podziękował, że tak opisuję rolę dyżurnego w śledztwie, bo zwykle są pomijani we wszystkich możliwych aspektach, tymczasem w działaniach policji na początku odgrywają bardzo ważną rolę. Poznaję też policjantów na spotkaniach autorskich, to mnie zaskakuje, bo wydaje mi się niesamowite, że czytają kryminały. Z rozmów z nimi wiem, że dostrzegają w moich książkach jakiś rodzaj lustra, w którym mogą się przeglądać.
- Zagadka w trzeciej części serii różni się od tych, nad którymi komisarze głowili się w dwóch poprzednich („Wiatrołomach” i „Urwisku”). Wtedy badali sprawy, w których ofiarami były dzieci. Dlaczego teraz jest inaczej?
- Nie chciałem, by seria dotyczyła wyłącznie krzywdy dziecka. Kiedy pisałem „Wiatrołomy”, rzeczywiście chciałem opowiedzieć o porwaniu niemowlaka. Potem przyszedł mi do głowy pomysł dotyczący przegrzania dziecka w samochodzie. Pomyślałem, że nie powinienem znów pochylać się nad cierpieniem najmłodszych. To ważne, poruszające tematy, ale nie tylko takich ma dotyczyć seria. Ona ma dotykać trudnych, nierozwiązanych przez lata spraw. Najważniejszą ideą jest w niej pokazanie wielu różnych miejscowości w regionie. Za każdym razem będę gdzie indziej z tą para policjantów. Lubię te momenty, kiedy wybieram miejsca, to dla mnie ważne chwile.
- A temat walki z uzależnieniami jak bardzo jest istotny w całej serii?
- Bardzo, bo to przede wszystkim właśnie opowieść o ludziach złamanych - jak to się łatwo mówi - przez los, ale przecież bardziej przez siebie. To nie coś sprawia, że wpadamy w nałóg, to my sami. Chcę pokazać relacje między Marią Herman, która wychodzi z uzależnienia od hazardu i dźwiga się z tego ze wszystkimi konsekwencjami, a Olgierdem Borewiczem, który tonie w seksoholizmie. Jedno idzie w górę, drugie w dół. To istota opowieści.
- Nałóg nie przeszkadza im w rozwiązywaniu spraw, jakby nie miał na pracę wpływu.
- Ma wpływ! Staram się pokazywać, że ciągle ta skaza na mundurach policjantów jest, historia nałogów ciągnie się za nimi. Za każdym razem Maria Herman obrywa przez to, co już teoretycznie za nią, co burzy jej spokój niezwykle potrzebny przy trzeźwieniu. Osoby uzależnione mówią o tym, że uporządkowanie świata jest konieczne przy wychodzeniu z kryzysu, a moi bohaterowie tego nie mają, siedzą na bombie.